JESTEŚMY OTWARCI:
PON-PT: 8:00-17:00
SB-ND: 9:00 – 16:00

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO

Paulina i Ana tort urodzinowy Kawiarnia Individual najlepsza ciasta w Krakowie

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO, CZYLI (NIE TAKA KRÓTKA) HISTORIA NASZEJ KAWIARNI CZ.1

Na naszych studiach nie działo się za dużo – literatura angielska i amerykańska raczej nie są kierunkiem, który był przepełniony przygodami i trzymał nas w napięciu. Czas nam leciał strasznie powoli, bo właściwie tylko czytaliśmy. Czytaliśmy i komentowaliśmy. No, może troszkę pisaliśmy.

Ale nie takie fajne i ekscytujące eseje, tylko głównie komentarze o Jane Austen i jej niespełnionych marzeniach albo o Johnie Miltonie i jego długim poemacie o piekle i upadku człowieka. Porywające, prawda?

No właśnie. Musiałyśmy sobie te studia jakoś urozmaicić, bo inaczej po dwóch latach nic tylko patrzyłybyśmy na tomiki wypocin Byrona i Wilde’a ze wstrętem (to może taka antyreklama dla kierunku, no ale co zrobić jeśli tak faktycznie było?)

Zaczęłyśmy więc jeździć. Zapisałyśmy się na program dla młodzieży (MŁODZIEŻY! to były czasy!) i ruszyłyśmy w świat. Najpierw do Niemiec na pół roku (tam profesor od poezji niemieckiej tańczył w przerwach balet, a nauczycielka japońskiego przynosiła potrawki na spróbowanie… i to były zajęcia!), a potem do Stanów na kilka miesięcy. Pierwsze kilka tygodni spłynęło nam tam na ciężkiej pracy przy odnawianiu obozu dla dzieciaków i pomocy przy utrzymaniu ogólnego porządku. Nijak to się miało do naszych studiów, ale, nie ukrywajmy, było ciekawiej! Przynajmniej język się zgadzał.

Ale — i tu się zbliżamy do punktu zwrotnego — w wolnych chwilach pomiędzy przybijaniem desek do schodów a malowaniem ścian, typowym Fordem pickupem jeździłyśmy z naszym obozowym szefem do pobliskiego miasteczka zrobić pranie (bo obóz fajny, ale pralki dla staffu nie było). Ale nie, czekajcie, to jeszcze nie koniec. Po tym, jak pranie było czyściutkie i pachnące, miałyśmy kilka godzin do zabicia, więc chodziłyśmy do lokalnej kawiarni, która była takim trochę restobarem, ale takim naprawdę na wypasie.

Chociaż teraz, jak sobie tak o tym myślę, to wystrój z nóg nie powalał, ale miała w sobie to coś. To coś, co mają kawiarnie do których chce się wracać. Czasem nie wiadomo, co jest TYM CZYMŚ, ale wiecie o co chodzi, kiedy tam jesteś, odczuwasz taki wewnętrzny spokój i jakąś dziwną satysfakcję, a na myśl o wyjściu, wbijasz się w krzesło jeszcze głębiej tak, jakby miało to coś zmienić i zatrzymać cię w tym miejscu trochę dłużej.

Tak właśnie było w tej kawiarni. Kawa, jak na Amerykę, była pyszna i podawana w takich wielkich półlitrowych filiżankach, a mlekiem rysowane były cudne lattearty. To wtedy zaczęłyśmy doceniać ich sztukę i ich znaczenie. No bo zupełnie inaczej dostać takie cappu z pianą, a kawę z sercem, co nie? Człowiek od razu czuje się lepiej. Oprócz nieziemskiej kawy mieli super bajgle, ale to Stany, więc dobry bajgiel z jajem to podstawa.

I tak to właśnie było – nie mogłyśmy się doczekać tych wypadów do miasta z brudnym praniem, bo wiedziałyśmy, że to oznaczało kawkę w tamtej kawiarni. Aha, i jeszcze jedna ważna rzecz – może wystrój z nóg nie powalał, ale nam się od razu spodobał – sofy wzdłuż ściany, cegły prawie wszędzie i wielka tablica z ręcznie pisanym menu. Wtedy to był nasz styl! Taki loftowy, trochę surowy, ale prosty. Upodobania nam się trochę zmieniły po tym jak na kilka tygodni zawitałyśmy do Nowego Jorku. To dopiero była jazda bez trzymanki! Cały kawiarniany świat się przed nami otworzył! Tam kawiarnie jak ludzie – każda inna. Naszą ulubioną była taka elegancka, z białymi ścianami i cold brew nalewanym z kranu (tak, to było nasze pierwsze cold brew ever!), a druga taka, co serwowała bezbłędne śniadania dla lokalsów z Upper East Side.

I wtedy, tych dobrych 6 lat (!) temu, jak tak chodziłyśmy po tych mniej i bardziej wypaśnych lokalach z kawą w Stanach, zamarzyło nam się, żeby mieć taki lokal tutaj, gdzie my mieszkamy. Najbardziej lubiłyśmy wtedy pić kawę na mieście, zjeść do niej ciacho, a przy tym pogadać, odpocząć, jakoś się zresetować. To było nasze hobby i byłyśmy trochę naiwne, bo myślałyśmy, że jak praca zrobi się z hobby, to to będzie bezstresowe i bezproblemowe… no bo co może być łatwiejszego od robienia tego, co się lubi? Ha, tylko my nie wiedziałyśmy, że bycie klientem, a obsługa klienta to dwie zupełnie inne rzeczy.

No i tak, przechodząc do meritum może… po powrocie, w ciągu kilku miesięcy skończyłyśmy najciekawsze (haha) studia w życiu i stanęłyśmy przed wyborem, przed którym co roku stają miliony absolwentów. Co dalej?

Ja wiedziałam w sumie, co chcę zrobić. To dziwne, ale w mojej głowie nie było w ogóle żadnych wątpliwości. Też może dlatego, że moi rodzice sami prowadzą firmę, więc odkąd tylko pamiętam, widziałam jak wygląda praca na swoim. Do tego, piekli (i dalej pieką!) najpyszniejsze słodkości, jakie znałam, więc ani przez chwilę nie wątpiłam w ich sukces w Krakowie (a wtedy nawet nie było ani bez Pavlova, ani tartinek! Tylko ciasta domowe i jakieś małe torty, to wszystko). Nie rozejrzałam się po rynku cukierniczym w Krakowie jakoś specjalnie, nie testowałam konkurencji. Po prostu byłam pewna, że ich słodkości mają TO COŚ, bo są robione od serca, z chęcią i pasją, a w połączeniu z dobrą kawą na pewno osiągną sukces… to znaczy może nie od razu sukces przed duże “S”, ale pomogą nam się jakoś utrzymać i opłacić rachunki.

Tak więc, pomysł był, trzeba było tylko się jakoś ogarnąć, znaleźć trochę (trochę sporo) grosza i zacząć działać. Dałyśmy sobie pół roku na znalezienie dobrego lokalu – dobrego, to znaczy takiego, który nie będzie daleko od centrum, tylko gdzieś blisko (tak, centralna lokalizacja to wtedy była nasza miara sukcesu). I bardzo długo szukałyśmy, ale ceny wynajmu w miejscach, gdzie patrzyłyśmy strasznie nas zniechęcały. Wtedy jeszcze nie otrzymałyśmy wsparcia finansowego dla młodych przedsiębiorców, więc to wszystko wyglądało jakoś tak strasznie przerażająco. A też było tak, że stan tych lokali był tragiczny, więc koszty ich odrestaurowania, a potem wykończenia znacznie przekraczały nasz, i tak malutki, budżet. Zaczęły się więc schody, które, miałyśmy wrażenie, są nie do pokonania. Bo jak nie ma lokalu, to jak będzie kawiarnia? Jeden z właścicieli dodatkowo podciął nam skrzydła twierdząc, że takim młodym dziewczynom (miałyśmy niespełna 25 lat) swojego lokalu nie wynajmie, bo nie wierzy w nasz sukces. Trochę (bardzo) podupadłyśmy wtedy na duchu, zwłaszcza dlatego, że to był najfajniejszy lokal dostępny.

Zaczęłyśmy tracić nadzieję, bo kończył nam się czas i choć otrzymałyśmy pożyczkę dla młodych przedsiębiorców, wymarzonego lokalu nie było. Wszystko się zmieniło jednak w Święta Wielkanocne, kiedy przeglądając po raz setny stronę z wynajmem różnych placówek, natknęłam się na ogłoszenie o wolnych lokalach na nowo odrestaurowanym osiedlu. I, co było całkiem ciekawe, druga z nas pracowała przez jakiś czas w firmie obok i kilka dni wcześniej wspomniała o fajnych ceglanych budynkach, które się na tym osiedlu budują. Popatrzyłam wtedy na ogłoszenie, na cenę, wszystko wyglądało fajnie. No i lokal blisko dworca, niedaleko centrum, na nowym osiedlu, na pewno nie do renowacji, tylko właśnie surowy, do zrobienia po swojemu. Z racji tego, że przekroczyłyśmy nasz limit czasowy, miał to być ostatni lokal na jaki zerkniemy, a jeśli nam się nie spodoba (lub jeśli my się nie spodobamy), będziemy musiały wziąć się za jakąś inną pracę (w korpo, no bo co innego nam zostało).

Byłyśmy podekscytowane, bo to w naszych głowach było mniej więcej to, o co nam chodziło. Na dodatek, to był kwiecień i już wiosna była rozpętana, a w tamten poranek pięknie świeciło słońce, więc, naprawdę, tak jak nigdy wcześniej, byłyśmy pełne nadziei.

Jak się okazało na miejscu, do wynajmu były dwa lokale – jeden ponad 100-metrowy, a drugi mniejszy, z około 48 metrami. Najpierw zobaczyłyśmy ten większy z możliwością wynajmu nawet jego części, ale z racji tego, że był dużo dalej od wejścia do osiedla, trochę zwątpiłyśmy w jego funkcjonalność. Był wspaniały, z kolumnami z betonu, z wielkimi szybami, ale coś nam mówiło, że to nie to. I nie myliłyśmy się, bo kiedy weszłyśmy do drugiego lokalu, tego mniejszego, wiedziałyśmy od razu, że znalazłyśmy to, czego szukałyśmy.

Pomieszczenie było bardzo proste, całe w betonie, z kilkoma uskokami, wysokim sufitem i z rurami pokrytymi dziwną folią. Nie było w tym miejscu nic nadzwyczajnego, oprócz tego, że poranne światło wpadało wprost przez wielką szybę prosto do środka i pomimo tych surowych, szarych ścian, było tam tak jasno i ciepło. Nie musiałyśmy nawet ze sobą o tym dyskutować – wiedziałyśmy od razu, że ten lokal będzie dla nas idealny, że to w nim otworzymy kawiarnię, jaką chciałyśmy.

Po kilku rozmowach okazało się, że musimy się w miarę szybko decydować, bo są inni chętni (biuro podróży też czyhało na to miejsce!), ale nam nie trzeba było mówić dwa razy. Klucze odebrałyśmy dokładnie 1. Czerwca, w Dzień Dziecka. I do tej pory pamiętam, jak tam usiadłyśmy na tym betonie i popatrzyłyśmy na siebie, z satysfakcją. Miałyśmy to!

Wydawało się nam, że najtrudniejsze już za nami i że mogłyśmy odetchnąć z ulgą.

Oczywiście, nie mogłyśmy się bardziej mylić.

Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak natrafiłyśmy na naszą palarnię i czemu nasze logo ma czerwonego kleksa, przeczytajcie część drugą! Będzie więcej konkretów, obiecujemy!

You might also enjoy